środa, 6 kwietnia 2011

Przyzwoity film, nieprzyzwoity reżyser

Nie ulega wątpliwości, że "Pianista" jest filmem ciekawym, wartościowym i profesjonalnie zrealizowanym. Jednak warto zadać sobie pytanie: "Kto za tym stoi?"...

Kilka dni temu - z racji tego, że na lekcjach języka polskiego przerabiam obecnie dział "II wojna światowa" - zostałam poproszona o obejrzenie fabularnego filmu z 2002 roku pt. "Pianista". Ponieważ oglądam dzieła filmowe dosyć rzadko (wolę krótkie video clipy i teledyski), po "zaliczeniu" niemal każdej produkcji pojawia się we mnie potrzeba napisania recenzji lub przynajmniej krótkiego komentarza. Pozwólcie więc, że podzielę się z Wami moimi wrażeniami po "oglądnięciu" filmowej biografii Władysława Szpilmana. Nie będę się rozpisywać na temat problematyki utworu i elementów świata przedstawionego, albowiem są one powszechnie znane.

Należę do specyficznej odmiany odbiorców kultury, którzy - zapytani o to, jak im się podobał np. obraz - odpowiadają "dobre płótno". Nic więc dziwnego, iż w "Pianiście" urzekła mnie już jedna z pierwszych informacji na początku filmu, z której wynikało, iż twórcą dzieła jest Roman Polański - dokładnie ten Roman Polański, który przez około 30 lat błąkał się po różnych krajach świata, pragnąc uniknąć odpowiedzialności za zgwałcenie 13-letniej dziewczynki (przyznaję się bez bicia, że sama uważam to przestępstwo za przedawnione i niepotrzebnie "rozdrapane", jednak nazwisko reżysera chyba już do końca życia będzie mi się kojarzyć ze sprawą Samanthy Gailey/Geimer!). Kolejną "sprawą organizacyjną", która bardzo mnie zauroczyła, jest fakt, iż w filmie wystąpił między innymi... Lew Rywin (źródło: Wikipedia.org). O tym, kim jest Rywin, chyba nie muszę pisać. Wszak cała Polska ma wciąż w pamięci słynne zdanie, pochodzące bodajże z "Gazety Wyborczej": "Przychodzi Rywin do Michnika..."

No, ale nie chcę dłużej "znęcać się" nad twórcami obejrzanej przeze mnie produkcji. Uczepiłam się Polańskiego i Rywina, gdyż w samym "Pianiście" raczej nie ma elementów nieudanych, do których można by się przyczepić (to dobrze o nim świadczy!). Film jest profesjonalnie zrealizowany, aktorzy grają poprawnie, chociaż żaden z nich nie zrobił na mnie aż takiego wrażenia, bym kwiczała z zachwytu, przeżywała uczucie katharsis, płakała lub popadała w inne ekstremalne stany emocjonalne. Obraz drugiej wojny światowej, zaprezentowany w kinowej biografii Szpilmana, jest dosyć realistyczny, obiektywny i wartościowy pod względem edukacyjnym, czego nie można powiedzieć np. o "Labiryncie fauna" Guillermo del Toro, w którym wyraźnie faworyzuje się komunistów.

"Pianista", pomimo poważnej tematyki, jest bogaty w cięte dialogi, a nawet żarty, za co należy mu się duży plus (przyznam, że rozbawiło mnie stwierdzenie jednego z bohaterów, według którego "jest lepiej", ale w tym znaczeniu, że "lepiej nie pytać"). Bardzo wzruszające były dla mnie momenty, w których na ekranie - obok zagranicznych aktorów - pojawiały się polskie gwiazdy (szczególnie zapadła mi w pamięć drobna, acz negatywna rólka Katarzyny Figury). Zresztą, jak wynika z elektronicznej encyklopedii Wikipedia.org, sam odtwórca roli Władysława Szpilmana, Adrien Brody, ma korzenie polsko-żydowskie. Podobnie przedstawia się sytuacja operatora Pawła Edelmana (będącego synem Marka Edelmana), a także... Romana Polańskiego! Jeśli wierzyć Wikipedii, Polański urodził się w mieszkającej we Francji rodzinie polsko-żydowskiej, a jego prawdziwe nazwisko to Raymond Roman Liebling. Nie należy się więc dziwić, że to właśnie te osoby, a nie inne, zainteresowały się problemem eksterminacji warszawskich Żydów w czasie II wojny światowej oraz przyczyniły do nakręcenia filmu poświęconego temu zagadnieniu.

„Warszawskich" - bo akcja dzieła rozgrywa się w Warszawie. Jestem dumna, że w filmie można zobaczyć wiele polskojęzycznych napisów (chodzi o szyldy sklepów, tablice informacyjne i tytuły gazet), a nawet usłyszeć, jak cudzoziemscy aktorzy z podziwu godną determinacją próbują wypowiedzieć słówko „Władek" („ł" to głoska egzotyczna dla wielu narodów. Wiem to, bo sama słyszałam, jak pewien Egipcjanin nie mógł sobie z nią poradzić). Jeśli chodzi o brutalność w „Pianiście"... No cóż, dziwne by było, gdyby film o tematyce wojennej nie zawierał żadnej przemocy. W filmie dosyć często pojawiają się sceny zabójstw czy pobić, ale nie są one aż tak okropne, by nie dało się ich oglądać (przeciwnie, można je dosyć łatwo strawić i śmiało pokazywać uczniom w szkołach). Dzieło Romana Polańskiego nie jest aż tak naturalistyczne jak np. wspomniany wcześniej nieobiektywny, lewicowy „Labirynt fauna". Inna sprawa, że „Labirynt fauna" to jedno wielkie „przegięcie" i robienie męczenników z komunistycznej partyzantki, walczącej z żołnierzami generała Franco.

Żeby nie popaść w naiwny zachwyt, wspomnę o tym, co mi się w „Pianiście" nie spodobało. Otóż: bardzo luźna, sklekocona jakby na siłę fabuła. Akcja filmu opiera się na krótkich, postępujących po sobie epizodach, których nie łączy nic oprócz problematyki i głównego bohatera (oraz, oczywiście, paru postaci drugoplanowych). Ze względu na taką budowę - którą można porównać do kompozycji, wykonanej z różnorakich widokówek, posklejanych pojedynczymi kawałkami taśmy klejącej - niemożliwe jest odpowiedzenie na pytanie: „O czym mówi dzieło?" (to znaczy, można udzielić odpowiedzi: „No, o Szpilmanie...", jednak będzie ona miała niewielką wartość informacyjną). „Pianisty" nie da się opowiedzieć tak, jak opowiada się film mający tradycyjną, zwartą kompozycję. Film Romana Polańskiego to po prostu przegląd różnych scenek (mniej lub bardziej fabularyzowanych) z życia żydowskiego, acz mieszkającego w Polsce muzyka. Główny bohater jest wyidealizowany - słodki i rozczulający, pokorny i cichy, grzeczny i niewinny, nieśmiały, bezradny, zagubiony w okrutnym świecie - toteż wzbudza we mnie opiekuńcze uczucia. Te jego smutne oczka, ojej...

Reasumując, „Pianista" raczej trafił w mój gust, chociaż życzyłabym sobie czegoś jeszcze lepszego. Dramat historyczny o tematyce współczesnej to jeden z moich ulubionych gatunków filmowych. Myślę, iż dzieło Romana Polańskiego zasłużyło na prestiżowe nagrody, którymi zostało hojnie obdarowane. Ale sam reżyser... No cóż, chwilami próbuje moralizować, chociaż trudno go uznać za tzw. „autorytet moralny"... 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz